ŻYCIE NAJMŁODSZEGO NIE JEST ŁATWE – WYWIAD Z JAKUBEM PARZEŃSKIM
- Szczegóły
- Opublikowano: wtorek, 26, listopad 2013 14:54
"Parzyk" potrafi kończyć akcje z góry, fot. Norbert Bohdziul
Jesteś wychowankiem Śląska Wrocław, spędziłes 2 lata swojego życia we Włoszech. Opowiedz od czego to wszystko się zaczęło?
- Nie da się ukryć, iż poszedłem w ślady Ojca – Dariusza Parzeńskiego, wielokrotnego medalisty Mistrzostw Polski oraz byłego reprezentanta naszego kraju. W wieku 5 czy 6 lat, kiedy mój tato grał w Pruszkowie, byłem na jego każdym treningu, gdzie na bocznym koszu, odbywałem swoje pierwsze “treningi“. Pamiętam sytuację, kiedy nie poszedłem na jeden z nich, potrafiłem płakać przez parę godzin, tak bardzo chciałem grać w basket (śmiech). Kiedy zacząłem chodzić do podstawówki, we Wrocławiu, zacząłem ćwiczyć u trenera Olesiewicza, w mini-koszykówce.
Następnie musiałem wrócić do Ostrowa Wielkopolskiego, gdzie nastąpił rozbrat z basketem, spowodowany moimi problemami z piętami, ledwo mogłem chodzić… Poradziłem sobie z tą kontuzją i wyjechałem na rok do Słupska. Był to bardzo ważny okres w moim życiu, zdobyłem z tym klubem mistrzostwo Pomorza, występowaliśmy w turniejach międzynarodowych. Potem przyszedł czas gimnazjum, najgorszy okres w moim koszykarskim życiu, poprzez kontuzje – martwicę kolan, nie mogłem grać w basket.
Jak się wtedy czułeś?
- Pamiętam, że przechodziłem wtedy przez najtrudniejszy okres w moim życiu. Myślałem nawet o tym, żeby skończyć z koszykówką. Dokładnie zapadła mi w pamięć sytuacja, kiedy zdecydowałem się o tym powiedzieć mojemu tacie. Jechaliśmy wtedy autem, kiedy zebrałem się na odwagę i zacząłem temat, wysłuchałem około dwudziesto minutowy wykład, po którym bardzo szybko porzuciłem tą myśl (śmiech).
Co było potem?
- Wróciłem do Wrocławia, do zespołu Śląska, gdzie pod swoje skrzydła wziął mnie trener Grudniewski, któremu jeszcze raz dziękuje za wszystko co dla mnie zrobił. Ukształtował mnie od podstaw, nauczył mnie dyscypliny. Poprzez to, iż mieszkałem w internacie, musiałem się usamodzielnić. Wiele nauczył mnie ten okres mojego życia. Stałem się prawdziwym mężczyzną (śmiech).
Te wakacje spędziłeś w Nowym Yorku, odbywałeś treningi w Pro Hoops Academy. Co możesz o nich powiedzieć? Jak wygląda taki camp?
- Napewno wiele się tam nauczyłem, pomimo iż odbyłem jedynie piętnaście jednostek treningowych, każda z nich trwała około 90 minut. Napewno otworzył mi oczy na różne sposoby pracy nad sobą, niektórych z ćwiczeń tam wykonywanych nigdy wcześniej nie widziałem. Dzięki temu, iż były to treningi indywidualne, wyeliminowałem moje małe błędy, a jak dobrze wiesz, to właśnie te kruczki, detale, pozwalają ci się piąć w górę. Uświadomiłem sobie również jak ważna jest dieta, regeneracja po treningu – ten wyjazd zmienił lekko mój pogląd na koszykarski styl życia. Jestem z niego bardzo zadowolony.
Nikola i Parzyk podczas meczu z AZS-em Koszalin, fot. Norbert Bohdziul
A jak oceniasz Stany Zjednoczone jako kraj, nie z koszykarskiego punktu widzenia. Nowy York uważany jest za stolicę świata, jak się czułeś w tak ogromnym mieście?
- Powiem szczerze, że w momencie kiedy wysiadłem pierwszy raz z metra na Times Square i zobaczyłem te wszystkie telebimy, ten zgiełk na ulicach, hałas, pomyślałem sobie – gdzie ja jestem? (śmiech) Wszyscy ludzie byli tacy zadowoleni, z racji na mój wzrost wiele osób podchodziło, robiło sobie zdjęcia – jest zupełnie inaczej niż w Polsce. Z drugiej strony, widać tą pogoń za karierą, ten wyścig szczurów, wszyscy się gdzieś śpieszą, na ulicach ogromne korki. Jednak wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej (śmiech).
2 lata swojej kariery spędziłeś we Włoszech. Jak wspominasz ten czas, czy wyjazd wyszedł Ci na dobre? Polecasz młodym adeptom wyjazd za granicę?
- Tutaj tak naprawdę decyduje indywidualne podejście każdego zawodnika. Jeśli czują się na siłach i chcą spróbować czegoś nowego, to na pewno jest to dobra droga. Nie tylko koszykarsko zyskujesz dzięki takiemu wyjazdowi, bo poznajesz też nowych ludzi, nową kulturę, nowe zachowania czy język. Wiele się dzięki temu uczysz życiowo. Wiesz, ja tak naprawdę byłem szczęściarzem, że dostałem taką okazję, więc musiałem z niej skorzystać. Jeśli chodzi o mój koszykarski postęp, na pewno poszedłem do przodu. Trenowałem z pierwszym zespołem, grałem w jednej z niższych lig włoskich. Nie jestem do końca zadowolony z minut jakie dostawałem, ale patrząc na całokształt wyjazdu, cieszę się, iż podjąłem taką decyzje.
Jak to jest po takiej przygodzie wrócić do naszego kraju?
- Szczerze powiem, że przyzwyczaiłem się trochę do makaronu czy pizzy (śmiech). Tak jednak potoczyło się moje życie, że jestem teraz we Wrocławiu. Tak jak już wspominałem, jeśli wrócić do polski, to gdzie? – tylko do Śląska!
Wielu osobom może się wydawać, iż życie koszykarze jest usłane samymi różami. Treningi, co weekend mecz, wszyscy Cię znają, dziewczyny chcą się z Toba umawiać. Jak jest naprawdę?
- Dzień każdego zawodnika jest inny, ja dodatkowo studiuje dziennie na AWF-ie – kierunek Manager Sportu – także mam bardzo mało czasu. Jest to, odpukać, pewne zabezpieczenie w razie jakiejś kontuzji. Około ósmej rano pobudka, o dziewiątej rano jestem juz na sali, ponieważ trzydzieści minut później zaczynamy trening. Nieraz trwa on aż od 2,5 do 3 godzin. Około godziny 13:30 jestem z powrotem w domu, jem porządny obiad. Mam chwilę dla siebie i na 18:00 jest kolejny trening. Po nim wracam do domu, przyznaję iż często jestem wyczerpany, spędzam trochę czasu z dziewczyną i mniej więcej o 23:00 kładę się spać. Jak widzisz nie ma lekko (śmiech).
Jakub Parzeński w walce z Nikola Jefticiem, fot. Marcin Karczewski
Kiedy masz już chwilę wolnego, co wtedy robisz?
- Mój wolny czas najbardziej lubię spędzać z dziewczyną, która bardzo kocham i cieszę się, że dane mi było ją poznać. Uwielbiam z nią spacerować, wyjść do kina czy na obiad. Jeśli nie jestem z nią, zazwyczaj gram na Playstation w NBA2k14, Fife 2014 czy GTAV.
Masz jakieś marzenia?
- Chyba standardowo – zagrać w najlepszej lidze świata, czyli w NBA. Moim ulubionym zespołem są LA Lakers, mógłbym być drugim Pau Gasolem (śmiech).
Postawiłeś sobie jakieś cele na ten sezon?
- Chcę ciężko pracować i zdobyć ze Śląskiem medal. Zależy mi na tym, żeby stawać się coraz lepszym zawodnikiem. Wierzę, iż dzięki mocnym treningom będe w stanie te cele osiągnąć – zarówno indywidualne jak i zespołowe.
Jak to jest być najmłodszym w zespole? Masz jakieś specjalne zadania?
- Muszę przyznać, iż nie jest to zbyt łatwa rola, często zdarza mi się robić rzeczy, których poprostu nie chcę wykonywać. Pomagam maserowi, rozlewam napoje i inne… Byłem jednak tego świadom i nie narzekam. Czekam, aby pojawił się ktoś młodszy…(śmiech).
Rozmawiał Michał Urbańczyk